niedziela, 2 czerwca 2013

Służba Zdrowia => biznes.


          „Żyjemy w historycznych czasach”. Cóż za patetyczność, jakże bohatersko to brzmi. „Czujemy, że rzeczywiście jesteśmy częścią wielkich zmian.” Ehh… Każdy z naszych pradziadów mógł powiedzieć, że żył w historycznych czasach. Teraz? Co za historyczne czasy mamy? Bonaparte, Piłsudzki, II wojna światowa, okrągły stół, zamach na WTC, to były historyczne czasy.  Odłóżmy jednak sarkazm na bok.
Może i nie są to zmiany na światową skale, ale w Polsce stanęliśmy na progu nowego okresu lecznictwa. System ochrony zdrowia funkcjonujący od lat 90 z większymi lub mniejszymi zmianami przejadł się, zestarzał, zgnił ze starości – krótko mówiąc: „pałka się przegła”. Jesteśmy w takim miejscu, że czas najwyższy na zmiany i właściwie pewne próby są podejmowane. Zmiany zasad specjalizacji lekarskich,  skrócenie o rok długości studiów, modyfikacje ustawy o Państwowym Egzaminie Lekarskim, przymiarki do szkolenia ratowników rodem z USA – różne pomysły, różne cel, różne wreszcie wykonanie.

                Działania rządu i organizacji publicznych to jednak w dużej części odpowiedź na  zaistniałą sytuacje, a nie prewencja w czystej formie. Narzekanie na długie kolejki, a przy tym błyskawiczne tempo wizyt, na brak profesjonalizmu działania służb ratowniczych, na brak kultury wśród lekarzy, an drogie leki, słyszymy wszędzie, a media wiedzą, że należy tą kurę znoszącą złote jajka dokarmiać plotkami i wyciągnietymi z kontekstu wypowiedziami. Społeczeństwo zaczyna zmieniać podejście do lekarzy, do Służby Zdrowia ogólnie mówiąc. Niegdyś lekarz w swej pozycji był niczym ojciec. Pacjent-dziecko przychodził do niego by wysłuchać co ma do powiedzenia, przyjąć opieprz i zastosować się do zakazu. Dziś jak dzieci, pacjenci się bardzo rozbestwili. Gwoździem do trumny starego systemu jest ogólnoświatowe lokowanie służby zdrowia w segmencie usług. Idąc dalej drogą, której jesteśmy, doczekam się czasów, kiedy facetowi, który przychodzi do mnie z dusznościami i zwiększoną męczliwością, nie będę mógł powiedzieć chłopie dusisz się bo masz 70 kilo nadwagi. Będę zmuszony przyznać, że pewnie ma takie geny, że to nie jego wina i przepisać refundowane wziewy. Dlaczego zmuszony? Bo pewnie wynagrodzenie będzie wtedy otrzymywał lekarz, który pomógł i został wyznaczony przez klienta-pacjenta. Dodatkowo jeśli ustawa o wolnym zawodzie obejmie też lekarzy, to ja nie chcę, żyć na tej planecie… To wszystko zaczyna się już teraz. Doktor Google ma wszystkie diagnozy w bazie danych. Zobaczcie sami, że już chodzicie do lekarza chorobą, którą sobie rozpoznaliście, a lekarz ma tylko to potwierdzić. Wodę z mózgu robię też laboratoria oferujące różne badania genetyczne. Dobrym przykładem jest tu wspomniana otyłość. Jeśli dziecko ma genotyp predysponujący do nadwagi, to znaczy to, że ma usiąść na kanapie i żreć chipsy, bo i tak będzie grube? Nie, tak wynik badania ma jeszcze bardziej zmobilizować do ruchu, do przestrzegania diety.

                Mało jest chorób, które jesteśmy w stanie wyleczyć w 100%. Przerażającą większość zaleczamy, łagodzimy skutki, hamujemy postęp. Wiele tu zależy od chorego, który musi przestrzegać zaleceń. My jednak nie chcemy być leczeni lecz wyleczeni, najlepiej jedną kolorową pigułką. Tego żądamy od lekarzy, a nie by nam zalecił pół godziny biegania dziennie lub rzucenie palenia. Po to się przecież uczył za moje podatki, żeby wiedział co mi przepisać. Po to też wykształciliśmy prawników, żeby teraz pilnowali konowałów by ci, nie robili przekrętów i nie mylili się w diagnozach. Tak, od tego jest prokuratura i sądy, ale nie jest normą by lekarz spędzał więcej czasu na tłumaczeniu się przed adwokatem niż na sali operacyjnej. Zapanowała swoista moda na pozywanie za wszystko lekarzy. Nie chcę tu bronić kolegów po fachu, bo sam bym paru skazał na kamieniołomy, ale jeśli sytuacja zmusza nas do uczenia się jak należy bronić się przed stworzeniem okazji dla pozwu, a nie tego jak należy odpowiednio prowadzić terapie, to nie jest to napawająca optymizmem sytuacja. Przez całą nagonkę w którą włączają się mocno media, pacjenci nie dopuszczają myśli, że operacja mogła się po prostu nie udać, że ujawnić się okoliczności nie znane wcześniej lub zatajone przez chorego. Nie rozumieją, że powikłania są wpisane codzienność zabiegów, że to nie jest błąd chirurga, a natura danego ciała, że ma tendencję do tworzenia zrostów. Ciężko przy tym wytłumaczyć, że nie ma możliwości sprawdzenia czy akurat na ten antybiotyk jest pacjent uczulony inaczej niż przy jego pierwszym podaniu. Wiedza społeczeństwa rośnie, jednak nie w tym kierunku co trzeba. Powinniśmy patrzeć w tym względzie na północ. Posłużę się gównianym przykładem. W Skandynawii jest wiele toalet z sedesami z „półką” po to by potomek wikingów mógł obejrzeć swoje arcydzieło wykonane jelitami. Jeśli zdarza się niepokojąco, nieprawidłowo wyglądający stolec Norweg zgłasza się do swojego lekarz i informuje o tym. Informuje, a nie przybiega z krzykiem: Panie doktorze mam raka! Ratuj pan! Odetnijmy się zacofańczego stereotypu baby przychodzącej do lekarza i mówiącej, że wnuczka Paciaciakowej mówiła, że jej szwagrowa miała chłopaka, którego siostra cioteczna widziała u koleżanki takiego pieprzyka i ja na pewno mam takiego czernioka.

                Nie piszę tego przez wzgląd, że moja doktorska pozycja upadnie ta nisko, że nie będzie mi wypadało mówić przechodniom dzień dobry. Idąc zarysowanym przeze mnie torem wjedziemy w pułapkę, w której nie będzie żadnej  profilaktyki, wszystko da się wytłumaczyć badaniem genetycznym, a pacjent zrówna się z klientem w markecie i będzie szukał wizyty w gabinecie w promocji. Zaleje nas w tedy fala już trudnych to powstrzymania chorób cywilizacyjnych, wydawać będziemy krocie na leczenie, którego pacjent chce, a nie którego pacjent potrzebuje. Stąd moje chęć wrócenia medycynie choć małej części ducha ubiegłych lat.


PS. W mojej wizji skończą się też koniaczki i bombonierki w podziękowaniach, a to wielu ucieszy:D
Polecam skecz Abelarda, jest część nawiązująca do moich rozmyślań:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz